Czy to przypadek, że dwie legendarne w Sycowie pielęgniarki noszą imię Gertruda?
Jedna to Gertruda Kurzawa "dziewczyna z warkoczem", której poświęcono jeden z rozdziałów wydanej dwa lata temu książki "Jego serce zostało w Sycowie. Doktor Julian Jakimowicz i załoga sycowskiego szpitala".
A druga to Gertruda Rzemyk. O niej opowiemy dzisiaj. A właściwie to ona opowie nam o tamtych czasach, tamtych ludziach, tamtym szpitalu...
Pani Trudzia pochodzi z Trębaczowa (powiat kępiński). Po wojnie jej rodzina zamieszkała w Wielowsi. Szkołę podstawową kończyła w Sycowa. Temu miastu i jego mieszkańcom oddała swoje najlepsze lata i jest mu wierna do dziś. Ma dwie córki i wnuki.W szpitalu w Sycowie pracowała od 1958 roku do początku lat 90.
Dzisiaj Gertruda Rzemyk liczy 84 wiosny. Wciąż imponuje świetną pamięcią, potrafi długo i barwnie opowiadać. Oddajmy więc głos pani Trudzi...
Trzy dekady w szpitalu
- Do pielęgniarstwa namówiła mnie pani Basia z PCK-u. Byłam wtedy w liceum. Ona gdzieś mnie zobaczyła i mówi: "Ty się nadajesz w tym kierunku. Ale idź do szpitala, zobacz, jak jest". Były akurat wakacje... Poszłam do szpitala jako salowa, jako pomoc. Pani Basia była ze mną, wskazywała, co, jak, gdzie, do kogo... - wspomina Gertruda Rzemyk. - I potem to ona załatwiła mi szkołę w Kłodzku - Medyczne Studium Zawodowe. W 1957 albo 58 roku skończyłam tam naukę i od razu trafiłam na oddział chirurgiczny szpitala w Sycowie. Przywitał mnie sam dyrektor Julian Jakimowicz. Powiedział: "Potrzebna nam jest fachowa siła na oddział chirurgiczny". Byłam na nim 1 - 2 miesiące. Krótko tam pracowałam.
Pewnego dnia przyszedł Stanisław Piórkowski, który w szpitalu odpowiadał za personel pielęgniarski, i mówi: "Pani Trudziu, doktor Jakimowicz powiedział, że ma pani przejść na blok operacyjny". Ja na to, że się boję bloku operacyjnego, że nie pójdę, że nawet autoklawów nie znam, bo w szkole pielęgniarskiej ich nie było. Bałam się bardzo, no ale poszłam... I wszystko było dobrze. Przyjęła mnie wtedy Hanka Pyciowa. Na bloku operacyjnym zostałam przez 12 lat... Potem znów był oddział chirurgiczny i na koniec pracy izba przyjęć.
To był lekarz niezapomniany...
Dyrektorem i lekarzem numer 1 w szpitalu w Sycowie był przez wiele lat Julian Jakimowicz. W Sycowie do dzisiaj człowiek-legenda. Dla pani Trudzi też...
- Doktor Jakimowicz był wspaniałym szefem. Co nie znaczy, że nie krytykował. Nieraz podczas zabiegu słyszałam, że coś jest źle, że nici a to za grube, a za to cienkie. On się strasznie przejmował pacjentami, chciał, żeby wszystko wypadło dobrze. Ale po zabiegach przyszedł, uściskał, mówił: "Ale dobrze było, fajnie było". Pamiętam taki dzień - coś poszło nie tak podczas operacji, byłam spłakana, zaryczana, a tu akurat lekarz wojewódzki przyjechał na jakąś wizytację. I wtedy doktor Jakimowicz przychodzi, ściska mnie i mówi przy nim: "To mój najlepszy pracownik".
Jakimowicz był człowiekiem bardzo wymagającym. Jak powiedział, to miało być zrobione. I to zaraz. Mnie to po nim zostało, że jak ja chcę coś zrobić, to muszę to zrobić natychmiast. Ale zawsze każdemu mówię, że to był wspaniały człowiek, wspaniały lekarz, niezastąpiony. Bo najwięcej to on od siebie wymagał, był na każde zawołanie. Pamiętam jak kiedyś po zabiegach był bardzo zmęczony. Schodzi już po schodach na dół. I wtedy przyszedł pacjent z takim bólem zęba, że ojeju! "Siadaj na schodach" - mówi Jakimowicz do niego. Poleciał sam po kleszcze, wziął. Ja bym nie przyniosła, bo nie wiedziałabym, które kleszcze. Sam więc te kleszcze wziął, ząb usunął, załatwiony pacjent poszedł do domu - opowiada nam emerytowana pielęgniarka.
Wspomina, że "do Jakimowicz waliły tłumy. Byli ludzie z Kępna, Opola. Wspominam pacjentkę z Opola, która miała ciężki zabieg - kość udowa, kręgosłup. Szpital w Opolu odmówił jej operacji. A u nas Jakimowicz ją wykonał. Pamiętam też jedną z pacjentek z Kępna, której mąż był fotografem. Oni byli tak nam wdzięczni, że ten fotograf skądś dowiedział się, że biorę ślub i nagle na weselu widzę - on tam jest i robi zdjęcia, które mi potem podarował".
To właśnie Gertruda Rzemyk asystowała Jakimowiczowi przy jego ostatniej operacji. Lekarz był już wtedy ciężko chory na nowotwór płuc. Z wielkim trudem oddychał, ale wciąż operował...
- Tej ostatniej operacji doktora Jakimowicza nigdy nie zapomnę... W wakacje 1973 roku przesłał mi jeszcze kartkę z pozdrowieniami. A operował ostatni raz 15 października 1973 roku. Przyszedł około godziny 15. Powiedział: "Proszę przygotować narzędzia. Do operacji jest 7-letni chłopczyk". Już w czasie zabiegu wiedziałam, że jest nie najlepiej, bo doktor oddychał szybko, głęboko, wiedziałam, że coś jest nie tak. Skończył zabieg, szybciutko ściągnął maskę, fartuch, otworzył szeroko okno i łapał powietrze... Pytałam go: Doktorze, może pan odprowadzić? "Nie, dam sobie radę" - odpowiedział. Operacja była udana, chłopczyk miał się świetnie. A doktora odwiedziłam go jeszcze przed śmiercią. Wzdychał: "Tak, pani Trudziu, to ten eter, ten eter" - mówi wzruszona sycowianka. - Narkoza przy operacji to była taka "kapanka". Kapało się eter. Od niego myśmy wszyscy chodzili jak pijani. On miał fatalny wpływ na nasze płuca... - dodaje.
Niecałe 4 miesiące później, 4 lutego 1974 roku, Julian Jakimowicz zmarł.
Było biednie, ale serdecznie
Jak nasza rozmówczyni wspomina tamte czasy, tamtych ludzi? Z ogromnym sentymentem...
- Kiedy dzisiaj rozmawiam z młodszymi koleżankami, które wciąż jeszcze pracują, to wszystkie jesteśmy zgodne - tamte czasy minęły bezpowrotnie - wzdycha pani Trudzia. - Wtedy była miłość i serdeczność. Taka współpraca, jaka była, jest nie do opowiedzenia, jak myśmy sobie nawzajem pomagały. Nie było wózków dla chorych. To zaraz jedna do drugiej podleciała, pomagały chorego przynieść, wynieść. Nie to już nie wróci...Jak ktoś dostał kawę - a wtedy to był prawdziwy rarytas - to się robiło "małą czarną" dla wszystkich, taka szczerość była. Wydawało się, że łyk kawy, łyk herbaty nam pomoże przy tych wszystkich zabiegach...
Opowiem na przykład taką historię. Był wypadek na Nowym Dworze, tragiczny, zginęły trzy osoby. Do następnego dnia nie mogliśmy opuścić szpitala. A ja mam rodzinę, dzieci w domu siedzą głodne. Zwróciłam się więc do doktora Pawlikowskiego, bo on już był dyrektorem po Jakimowiczu, i mówię, jaka jest sytuacja. Wtedy on zarządził, że karetka pogotowia przywiezie mojej rodzinie garnek zupy pomidorowej. Tak było... Było wzajemne zrozumienie. Ja uważam, że to było wspaniałe życie. Choć było bardzo biednie. Dzisiaj są odpowiednie łóżka, materace, miejsce dla odwiedzających. Kiedyś było jedno krzesło, taboret i koniec. Ale praca była idealnie zrobiona zawsze. Te braki nadrabiano miłością, czułością.
No i byli wspaniali ludzie, wspaniali lekarze. Doktor Sadowski, doktor Krysiński, świetny anestezjolog, doktor Sadowska, która pracowała na internie, nieżyjący już doktor Piciński, krótko doktor Dybek, doktor Garbowska, siostrzenica Jakimowicza - Melania Jakimowicz. Krysia Krzyżowska pracowała ze mną 2 -3 lata, potem poszła do Dziadowej Kłody, Trudzia Kurzawa, położna Marta Zaradna - wymienia niektóre nazwiska sycowska pielęgniarka.
PRL to okres, kiedy różne rzeczy nie tyle się kupowało, ile załatwiało. Pani Trudzia też miała na to swoje sposoby...
- Wtedy wszystko trzeba było załatwiać i samemu przywozić - przypomina. - Po narzędzia chirurgiczne i nici chirurgiczne jeździłam ze Ślusarkiem, kierowcą z pogotowia. O godzinie 7 musieliśmy już być we Wrocławiu w Centrosprzęcie. Pamiętam, jak potem usiedliśmy w jakimś rowie w Oleśnicy i zjedliśmy po kromce chleba. Siedzieliśmy z 10 minut i chyba jeden jeden samochód przejechał... A dzisiaj przez ulicę na drugą stronę przejść nie można. Takie to były czasy... W Centrosprzęcie też potrzebne były "znajomości". Ja miałam swój sposób... Wiadomo, życie było ciężkie, trzeba było stać godzinami w kolejce za kawałkiem kiełbasy. Aby wyżywić rodzinę hodowaliśmy króliki, kaczki, kury. Tak we własnym zakresie. Mąż i ja zajmowaliśmy się ta hodowla. Przychodziłam z nocnego dyżuru, ustawiałam się w kolejce, zakupy, wracałam przed obiadem do domu, gotowałam obiad, zaglądałam do zwierząt, no i znowu dyżur. Ale wracając do Centrosprzętu... Dostawałam bardzo dobre narzędzia, bardzo dobre igły, najlepsze nici, bo coś tam z naszej hodowli zabierałam dla magazyniera - śmieje się nasza rozmówczyni.
Żałuje pani, że dzisiaj już nie ma takiego "pełnego" szpitala w Sycowie? - pytamy.
- Tak. Bardzo. Ja jestem wręcz obrażona, w tym na mieszkańców Sycowa. Byłam na proteście pod szpitalem. Mieszkańców mamy chyba 12 tysięcy. A ilu było pod szpitalem? 200 - 300 osób góra. A wtedy trzeba było protestować. Niestety, nic nie wywalczyliśmy. Bardzo nad tym ubolewam...- odpowiada była pielęgniarka.
Osioł ryczy, facet krzyczy
Najwięcej anegdot związanych z tamtymi pionierskimi latami szpitala w Sycowie dotyczy osiołka. Zwierzę Julian Jakimowicz kupił od przejeżdżających przez Syców Cyganów dla swojego syna Jacka, dzisiaj uznanego chirurga w Holandii. We wspomnianej książce "Jego serce zostało w Sycowie" jest cały rozdział poświęcony historiom o osiołku.
Pani Trudzia opowiada jeszcze jedną...
- Mieliśmy operację. Resekcja żołądka. Duży, poważny zabieg. Jesteśmy wszyscy przy zabiegu. Operują doktor Jakimowicz i doktor Sadowski, ja jako instrumentariuszka. Nagle słyszymy wielki krzyk przed szpitalem. Rety, co się dzieje?! Osiołek biegnie z wózkiem, w wózku siedzi jakiś mężczyzna i strasznie krzyczy. Co się stało? Stefcia Kuśmierczyk, która jeździła z osiołkiem po chleb i mięso na rynek, weszła do sklepu. A do wózka wsiadł ten gość, w stanie mocnego upojenia, mimo że to było rano. Osiołek się wystraszył i zaczął biec z powrotem do szpitala. I z tym krzyczącym panem przejechał przez cały Syców pod szpital. Wyglądamy przez okno: osioł ryczy, mężczyzna krzyczy... Ech, pamiętam i tę historię, i tego pana do dzisiaj... - uśmiecha się do wspomnień Gertruda Rzemyk.
Napisz komentarz
Komentarze