"W sobotę 23 marca 2024 r. w sali MOKiS w Oleśnicy odbył się przegląd Oleśnica Rock Wave, na którym wystąpił zespół Formy Planet z Trójmiasta. Jednym z muzyków formacji jest Piotr Pawłowski - w 1996 roku prezes jednego z największych zakładów w historii Oleśnicy DZPS Odra. Przy okazji jego obecności chcemy zaprezentować fragment historii tego przedsiębiorstwa" - czytamy na profilu Oleśnickiego Domu Spotkań z Historią w mediach społecznościowych.
I znajdujemy tam poniższy fragment wspomnień Piotra Pawłowskiego, dotyczących Oleśnicy, a zawartych w książce "dzienniki basowe" (2020):
"Firma, ta będąc największym pracodawcą w swoim regionie, w czasach świetności zatrudniała prawie 2000 pracowników. Byłem jej szóstym prezesem w latach 90-tych kiedy to zatrudnienie zmalało już o połowę.
Ciężko zarządza się państwową firmą, która ostatni ZUS zapłaciła 7 lat wstecz, i pierwszą osobą, którą poznaje się na en face w dniu rozpoczęcia pracy jest właściwy rewirowo komornik, a drugą (dzwoniąca w tym samym momencie) jest pani egzekutor z właściwego Urzędu Skarbowego. I oboje mówią: „Dzień dobry panie prezesie, chciałem/chciałam zająć panu kolejne pół fabryki”.
Czasami w cv niektórych menedżerów widzę sformułowanie „umiejętność zarządzania w trudnych warunkach” i zawsze wtedy jakoś się uśmiecham pod nosem. Przez tamte 12 miesięcy przećwiczyłem wszystko, co tylko się dało: rozmowy z załogą, związkami zawodowymi – które zresztą często były po mojej stronie, rozmowy z urzędnikami ministerialnymi – „Prezesie, jak pan chcesz znaleźć inwestora, to se musisz pan odmalować ten biurowiec”, rozmowy z wierzycielami, z potencjalnymi inwestorami, poszukiwanie nowych klientów, poszukiwanie źródeł finansowania. Większość z tych rzeczy nie uczą na żadnym MBA. A już na pewno nie tego, jak robić to wszystko jednocześnie.
Nie będzie o moich ówczesnych sukcesach w zarządzaniu, bo ta firma i tak padła. Nie z mojej winy, gdyby ktoś był tym zainteresowany.
W małych miastach zawsze jest tak, że „na mieście” mówi się o lokalnej elicie, poważnie źle – bo taka nasza polska natura. Więc facet zarządzający największą firmą w mieście jest zawsze na celowniku. Nie zliczę ile razy widywano mnie w lokalnym burdelu, z jedną albo z drugą kochanką na ulicy czy raczej nad stawem (bo tam wszyscy chodzili nad staw), czy przypisywano mi posiadanie ukrywanego gdzieś 20 km dalej Mercedesa. Z reguły to olewałem, raz jednak wszedłem w interakcję.
Było to jakoś po Sylwestrze. Szedłem sobie korytarzem łączącym biurowiec z halą produkcyjną, myśląc skąd tu wziąć chociaż na połowę wypłaty dla pracowników, kiedy usłyszałem rozmowę dwóch pań ze szwalni, będących za węgłem, ale idących w moją stronę – „I wiesz, Z. , ja w sylwestra to widziałam tego ch..., jak kupował w delikatesach dziesięć koniaków”.
Nie wytrzymałem. I to bynajmniej nie dlatego, że nie piłem nigdy koniaku.
Kiedy panie prawie się ze mną zderzyły, powiedziałem: „Może i jestem ch… ale na pewno nie jestem idiotą, żeby kupować dziesięć koniaków w delikatesach, zrobiłbym to w makro”. I wyciągnąłem kartę Makro.
Pani E. nie wyrzuciłem z pracy, była dobrą szwaczką.
Dziś zastanawiam się, czy jednak nie użyłem wobec niej języka pogardy. Być może należało się po prostu przyznać. I do tych burdeli, i do tych koniaków. I do jeszcze gorszych rzeczy. Ten kraj na pewno by wyglądał inaczej i ludzie pracy byliby szczęśliwsi, i mieli więcej pieniędzy.
[…]
Nie tęsknię za tamtym czasem, nie tęsknię za tym myśleniem i takim działaniem. A ono coraz bardziej wraca.
Pani Syndyk Masy Upadłościowej potrafiła odmieniać słowo „prokurator” we wszystkich przypadkach. „Za to jest prokurator” – mówiła. Albo: „To się nadaje dla prokuratora”. Albo: „Będę jutro widziała się z prokuratorem”. Jestem głęboko przekonany, że gdyby tenże znienacka zjawił się w firmie do niedawna przeze mnie zarządzanej, z jej ust wydobyłby się wołacz: „O! Pan prokurator!”. Wraz z innymi członkami zarządu zostaliśmy natychmiast odsunięci od podejmowania jakichkolwiek decyzji, ale musieliśmy codziennie przychodzić do pracy i pozostawać do dyspozycji Pani Masy, tj. Pani Syndyk.
Firmę chcieli ratować wszyscy politycy. Z każdej opcji. Więc wystarczyło zgodzić się na jej prywatyzację, gdy ten zły prezes znalazł inwestorów. I kiedy jeszcze był czas. A tak ciągnęły się pielgrzymki. Nawet poseł Słomka z KPN przyjechał. Aż w końcu powiedziałem „stop”. Bo istnienie tej firmy w takiej formie nie było już żadnego sensu. Była za duża, a ja nie chciałem zwalniać trzech czwartych załogi. A trzeba było. Pojechałem do sądu z wnioskiem o upadłość. Decyzja zapadła szybko. I wtedy się zaczęło. „ My się panu prezesowi przyjrzymy, zbadamy pana powiązania!” - grzmiał późniejszy poseł LPR, wtedy szef dolnośląskiej Solidarności. Aż Panu J., szefowi naszej zakładowej komisji, było głupio. Bo wiedział, ile pracy włożyłem w ratowanie firmy. A po Pani Syndyk zjawił się pan inspektor z NIK. „Panie prezesie, och przepraszam, nie mogę już do pana tak mówić, skoro nie jest już pan, na szczęście, prezesem, będę zatem mówić panie magistrze”. Odpowiedziałem Panu Inspektorowi: „Skoro już pan tak lubi tytuły, to proszę mówić do mnie per panie magistrze inżynierze, gdyż taki jest mój tytuł naukowy”. Pan Inspektor zadał mi setki pytań. W tym jedno które pamiętam po latach najlepiej. „Panie magistrze, we wrześniu 1996 sprzedał pan samochód marki Fiat 125p bez przetargu za kwotę 1000zł. Dlaczego? W dodatku kupił je Pan M.E., członek zarządu”. Moja odpowiedź: „ Przetarg został ogłoszony dwukrotnie i pies z kulawą nogą, proszę to zaprotokołować, się nie zgłosił, a członek zarządu nie miał czym dojeżdżać do pracy, to mu bohatersko to auto zaproponowałem, tak za 1000 zł. Przy okazji dementuję plotki, jakoby samochód ów posiadał cztery poduszki powietrzne, klimę i ABS. Prawdą jest jedynie to, że posiadał drzwi, które się nie zamykały”.
Wszystko na nic. Wraz z poprzednimi zarządami zostaliśmy oskarżeni o doprowadzenie firmy do upadłości, oczywiście we współdziałaniu. Przesłuchiwała nas policja, prokuratura, sąd odmawiał wszczęcia, prokuratura zaskarżała, w końcu po 9 latach, już po 9 latach przestałem być Piotrem P. i odzyskałem dobre imię. Ale włamu do kiosku już nie zrobię bez rękawiczek, mają moje odciski jakby co. Nikt nie został skazany z braku jakichkolwiek podstaw. Ale co ja się o sobie naczytałem w aktach, to moje. Na przykład Pan Frasyniuk, którego w sumie lubię i uważam za porządnego gościa, raczył się o mnie wyrazić per „ten nieudolny prezes” czy jakoś tak. A przecież on mnie nie znał.
Mam gdzieś zdjęcie, na którym kilka lat po ogłoszeniu upadłości stoję na tle fabrycznego wieżowca. I się uśmiecham".
Napisz komentarz
Komentarze