Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
środa, 27 listopada 2024 07:38
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Wielka droga, czyli Afrykańczyk z Ligoty

Mógłby zostać bohaterem filmu. I nie tylko dlatego, że w jego tułaczkę przez trzy kontynenty wpleciony jest los Hanki Ordonówny...
 Wielka droga, czyli Afrykańczyk z Ligoty

W 1946 roku Michał Waszyński nakręcił we Włoszech film "Wielka droga". Opowiada on o  losach Polaków wysiedlonych na Sybir i Kołymę w 1939, którzy przetrwali wygnanie, przez środkową Azję i kraje Dalekiego Wschodu (Iran, Irak, Palestynę, Indie) dostali się do armii generała Andersa i potem walczyli na Monte Cassino. Piękny, nostalgiczny film (gra w nim żona Andersa - Renata Bogdańska), niestety, ze względów politycznych zapomniany, bo powstał poza komunistyczną cenzurą i opowiadał o prawdziwych losach Polaków wywiezionych na zatracenie przez Sowietów.

Jednym z jego bohaterów mógłby być 81-letni Leon Mirecki. Przez starszych mieszkańców Ligoty Wielkiej nazywany Afrykańczykiem. Ale mylą się ci, którzy myślą, że to z powodu ciemnej karnacja pana Leona. Rodowód tego przydomka członka fundacji Tułacze Dzieci jest zupełnie inny.

Pod wielką mapą Imperium, odpocząć - jak kto potrafi.
Kończymy bliską Syberią, skrócony kurs geografii...

- Pochodzę z miejscowości na dzisiejszej Białorusi. To Wyłkowiec koło Grodna - opowiada Leon Mirecki. - Ojciec mój pochodził z Radziejowic k. Warszawy. Służył w armii Piłsudskiego, był legionistą. Po Bitwie Warszawskiej legioniście mieli przywilej  kupowania ziemi na wschodzie. Tam ojciec nabył ziemię, osiedlił się. To była wieś złożona z 22 osadników - osada Marysin. Po wkroczeniu Sowietów do Polski we wrześniu, pierwszych na zsyłkę zabierali wojskowych. 10 lutego 1940 roku nasza rodzina podzieliła los tysięcy Polaków deportowanych w głąb Rosji. Wywozili najpierw osadników wojskowych, później leśniczych, gajowych, nauczycieli...

- Pamiętam jak przyszli o 5 rano. Mówili, że my burżuje, bo 30 hektarów ziemi mieliśmy. To im się nie podobało. Ojciec im się nie podobał raz jako Piłsudczyk, drugie jako osadnik, czyli burżuj albo kułak. Rewizja w domu, szukali broni. Nic nie było. Myśmy się obudzili. Płacz. "Sorok minut i ubierajsja". Zostawiali żołnierza i szli dalej z listą po następnych. Musieliśmy się w 15 minut spakować, nie było rady. Ojciec zdążył coś przygotować do jedzenia, zdążył świnie zabić za ten czas. Bo w końcu zabrali nas dopiero po kilku godzinach. My w płacz... Matka nas poubierała, najmłodszy brat miał 3 lata [Tadeusz - znany działacz oleśnickich Sybiraków - red.], ja 6, siostra 10 lat. Mama miał jeszcze czwórkę dzieci - 2 synów i 2 córki z pierwszego małżeństwa. Kiedy poznała mojego tatę, była wdową.  

- Załadowali nas do wagonów tzw. krowiaków. I stamtąd w nieznane. Ponad 3 tygodnie trwała ta podróż. Pamiętam, że jak zajechaliśmy, to był początek marca. I ponad 40 stopni mrozu. Było 6 baraków. Do takiej izby dwie rodziny. Byliśmy na zsyłce w lesie całą rodziną. Był przyrodni brat, żonaty już przed wojną. I drugi, który miał 19 lat, był jeszcze kawalerem. Warunków socjalnych żadnych. Studnia pamiętam była, koszmar. Trafiliśmy w archangielski, lisiecki rejon, na koniec świata. Wszyscy mężczyźni i kobiety w lesie pracowali. Nikogo więcej nie było tylko kierownik, enkawudzista jakiś i sami Polacy. Na Sybirze ojciec pracował w smolarni. Były specjalne piece i z tego robili węgiel drzewny i terpentynę. Młodych mężczyzn brali do koni, oporządzali je, tam tory dochodziły i ładowali drzewo. Kobiety obcinały gałęzie i paliły. Wszyscy powyżej 15 roku życia pracowali. Ja chodziłem do szkoły. Skończyłem niecałe dwie klasy rosyjskie. To było zimą, mróz. Moim obowiązkiem było naszykować drzewo do palenia. Miałem dobrze, bo tam, gdzie ojciec pracował, był węgiel drzewny, sankami jeździłem i przywoziłem w worku drzewo.

- Kiedy wybuchła wojna rosyjsko - niemiecka dla Polaków weszła amnestia. Rzekomo mieli nas wywieźć bliżej Polski, a nas wywieźli do Uzbekistanu. To było w 1942 roku. Jechaliśmy 6 tygodni, to było straszne. Załadowali do wagonów takich samych, jak nas wywozili. W wagonie było ponad 100 osób, były prycze. Pociąg nieraz jechał dwa dni bez przerwy. Stawał w lesie i wyciągali po 2 - 3 nieboszczyków, okręcali prześcieradłem, żeby było "humanitarnie", jechali takim wózkiem, za ręce, za nogi wrzucali, wywozili w lesie i palili zwłoki... To mi, dziecku, utkwiło w pamięci. W czasie transportu aresztowali wszystkich mężczyzn, bo gdzieś tam dopatrzyli się, że było jakieś włamanie do wagonu. Od tej pory ślad po ojcu zaginął. Potem dopiero dowiedzieliśmy się, że pod byle pretekstem w Taszkiencie został rozstrzelany...

Śpi - kto spać może po drodze, trudnej jak lekcja historii.
Na wielkiej pustej podłodze egzamin wstępny katorgi...

- Uzbekistan to inny klimat, choć warunki wcale nie lepsze. 300 kilometrów od Taszkientu trafiliśmy. Zawieźli nas tam na taką boczną stacyjkę, taką jak np. Borowa, no i cały transport wyładowali pod gołe niebo. Przyjeżdżali z kołchozów i pytali: Chcesz iść do pracy, kuszat budziesz, robota, kto nie rabotajet, ten nie kuszajet. Nie było wyboru. Chcieliśmy żyć. Mężczyzn nie było, bo armia się tworzyła, były kobiety, dzieci i starcy. W nocy Uzbecy  gwałcili kobiety, było kompletne bezprawie.

- Moja mama  dowiedziała się, że w Kaganie jest konsulat polski. Tam pojechała delegacja z pytaniem, czy dziecko z rodziny można dać do sierocińca. Siostra starsza miała 12 lat, chorowała na czerwonkę, na dur brzuszny, nie mogła chodzić. 5-letni brat z głodu na oczy nie widział. Mama wysłała ich oboje do sierocińca - tam były lepsze warunki. Przyjęli ich. Mama później ze mną do Kagany pojechała. Wtedy pojawił się kuzynki mąż i przetransportował nas do Buchary. Tam była jakaś stodoła, była wiosna i cieplej było. Mama poszła do kołchozu do pracy. Później zachorowała i trafiła do szpitala. Zostałem sam. Była tam pewna babcia z córką i wnuczką i ona zaprowadziła mnie i wnuczkę do Buchary do konsulatu polskiego. W tym konsulacie przyjęli nas, ale nie wierzyli, że my sierotami jesteśmy. W dzień byliśmy w konsulacie, a kiedy na noc go zamykali, to siedzieliśmy pod bramą. Kuzynka przychodziła i przynosiła nam parę złotych, szczypioru i tak my żyli... Widząc, że my się tułamy te dwa dni pod konsulatem, zabrali nas do sierocińca w Bucharze.

- Potem mama jakoś szczęśliwie wyszła ze szpitala. Jak przyszła do mnie, to nie mogłem mówić "mamo", bo by mnie z sierocińca usunęli. Mama mi od razu powiedziała: Mów mi ciociu. To była szansa na przeżycie, bo to był polski sierociniec. W książce "Tułacze dzieci" Hanki Ordonówny wszystko jest. Drugą książkę Julia Kłusek napisała - mojej mamy koleżanka - "Za mało, żeby żyć, za dużo, żeby umrzeć".

- Wszystkim dowodził Anders, a Hanka Ordonówna była konsulem, który opiekował się wszystkimi sierocińcami na wschodnich ziemiach. Anders wywoził wszystkich, kogo mógł.  Jak najwięcej chciał ludzi wywieźć, w pierwszym rzędzie wojsko, później junaki i sierocińce. Wyjechaliśmy więc do Krasnoworska nad morze Kaspijskie i później z Krasnoworska do Pachlewy po stronie perskiej. Tam był obóz przejściowy polskiego wojska. Mama jak wyzdrowiała, to dowiedziała się, że obaj moi przyrodni bracia są w wojsku. I jako rodziny wojskowe mieliśmy pierwszeństwo wyjazdu. I też wyjechała. Jechała zaraz za mną, innym pociągiem.

- W Pachlewach były dwa obozy - "brudny" i "czysty". Były odgrodzone. My byliśmy zawszawieni, były choroby. Na granicy stała łaźnia na przejściu obozów i wszystkich golili, strzygli, dezynfekcja, ubranie na kupę, wszystko palili, dawali mydło i do łaźni. Wykąpałem się, dostałem ubranie, koc. To był 19443 rok. Byliśmy pod opieką UNRR-y [ . Administracja Narodów Zjednoczonych do Spraw Pomocy i Odbudowy].

- Z Pachlewy pojechaliśmy do Awchazu. Tam byliśmy dwa tygodnie, później brat i siostra jechali do Krasnoworska, Achwazu i do Teheranu. Ja pojechałem innym transportem, do Karaczi, do Indii. Konsul Ordonka latała i łączyła rodziny. Do Karaczi przyjechała i w sierocińcu pyta, czy ma ktoś rodzinę za granicą? Ja mówię, że mam brata i siostrę, którzy byli w Kaganie w sierocińcu. A brat i siostra wcześniej byli już w Bombaju. I okazało się, że Ordonówna znała moją siostrę przyrodnią starszą, która występowała w jakimś zespole tańca w Warszawie... Ja już  ze swoim sierocińcem nie pojechałem dalej, tylko zostałem w Karaczi. Po 2 - 3 tygodniach dojechała mama z rodzeństwem. Wcześniej doprzypłynęła do Bombaju. Wtedy sama konsul przyszła na pokład. I powiedziała mamie, że jej dwoje dzieci jest w Bombaju, a Leon jest w Karaczi i czeka na panią. Po dwóch dniach na redę przywieźli z sierocińca dzieci do rodziców. Ja się połączyłem z nimi w Karaczi. Tu przystępowałem do pierwszej komunii. A na ostatnim zjeździe "Afrykańczyków" dowiedziałem się, że żona prezydenta Kaczorowskiego też przystępowała do komunii w Karaczi.

Najmłodszy w mapę jak w okno, patrzy, sczytując litery.
Układa drogę powrotną przez białe wiorsty papieru...

- Z Karaczi popłynęliśmy okrętem do Mombasy, do Afryki Wschodniej. Byłem w osiedlu Masindi. Tam było polskie osiedle, w którym było prawie 5 tysięcy Polaków. Takich osiedli w Afryce było 7 czy 8. Tam byliśmy do 1947 roku. Skończyłem 4 klasy, do piątej chodziłem jeden kwartał. 21 kwietnia 1947 roku, dokładnie pamiętan, bo brat miał urodziny, wyjechaliśmy do Polski. Miałem 14 lat. Przypłynęliśmy okrętem do Genui do Włoch. Z Genui do Rzymu, potem do Neapolu, a w Neapolu już przyszedł po nas Polski Czerwony Krzyż. Załadowali nas do pociągu, przywieźli do Polski. Czechowice Dziedzice - punkt odbiorczy.

- Z Afryki można było jechać na cały świat, gdzie kto chciał. Jak ktoś miał rodzinę we Francji, Kanadzie to tam jechał. My wróciliśmy do Polski. Ja nie decydowałem, tylko mama. Przyjeżdżali agitatorzy, agitowali: Potrzeba rąk do pracy, ojczyzna czeka. A kto wiedział, jak jest naprawdę..
- Moja najstarsza przyrodnia siostra, która jeszcze przed wojną wyjechała do Warszawy, przeżyła powstanie. Wyjechała wtedy do Mszczonowa i kiedy wróciła, to w swoim bloku znalazła tylko solniczkę... Przez Czerwony Krzyż znaleźliśmy siostrę. Dosyć dobrze jej się powodziło, bo miała dwa sklepy z obuwiem po wojnie. Ale mama nie chciała do Warszawy.

I wysyłali nas na ziemie zachodnie. Przyjechaliśmy tu wagonem. Trzy rodziny do Świerzyny, do majątku. Pałac był milicji. To nie był jeszcze PGR. Wyładowali nas - ja z mamą, siostra, brat. Mama pracowała w majątku. Siostra też. Potem siostra poszła do średniej szkoły, my do podstawowej. Przeżyliśmy... Później, w 1950 roku, mama objęła gospodarstwo i na tym gospodarstwie żyliśmy, pracowaliśmy. W 1954 poszedłem do wojska, wyszedłem po 2 latach do cywila. Pracowałem w ZNTK. W 1958 r. ożeniłem się. I żyjemy sobie w Ligocie Wiekiej, w domu, który żony tato kupił od Szwajcara, który tu pracował i mieszkał.

*śródtytuły to fragmenty utworu Jacka Kaczmarskiego "Zesłanie studentów"



Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

OB 15.02.2019 06:41
???

Jadwiga 13.02.2019 22:50
Osobiście znam Leona Mireckiego, bardzo sympatyczny, uroczy człowiek. Podczas spotkań rodzinnych zawsze z zaciekawieniem słuchałam opowieści o jego losach tułaczych. Będąc w bibliotece w Połańcu natknęłam sie na książkę Hanki Ordonówny pt. Tułacze Dzieci, czytając skojarzyłam, że to książka o życiu między innymi Leona Mireckiego i jego najbliższych. Książkę podarowałam Leonowi, z czego był bardzo uszczęśliwiony. Bardzo się ciesze , że redakcja Oleśnickiej Gazety dotarła do tak zacnej osoby Leona i opublikowała jego ciekawy życiorys. Z wyrazami szacunku Jadwiga Pruska.

Gos 13.02.2019 21:12
Piękna ale trudna historia :(

maria 13.02.2019 20:05
Pan Leon mieszka w Ligocie Wielkiej nie Małej.

ADMIN 13.02.2019 20:39
Wielka historia, więc i Ligota musi być Wielka. Racja. Poprawione. Dziękujemy!

! 13.02.2019 19:45
KAPITALNA HISTORIA!

Ela 13.02.2019 18:02
Jestem bardzo wzruszona pana historia przeczytalam wszystko jednym tchem .Wiele pan przezyl jako male dziecko i pana rodzina .

marek 13.02.2019 17:58
Wspaniały życiorys.

Ostatnie komentarze
Autor komentarza: dr No (real one)Treść komentarza: Czy naprawdę musisz się Zbysiu pode mnie podszywać aby komuś ubliżać? Nie bądź tchórzem, bo doniosę do ciebie do herr Krzysztofa K!Data dodania komentarza: 27.11.2024, 07:18Źródło komentarza: Strażacka wierchuszka wizytowała rozbudowę komendy w OleśnicyAutor komentarza: dr No (real one)Treść komentarza: Sorry, ale znudziła mi się już ta 'rzeźba w g@wnie' i podszywanie się pod moją osobę. Hasta la vista i bawcie się dobrze!Data dodania komentarza: 27.11.2024, 07:14Źródło komentarza: Strażacka wierchuszka wizytowała rozbudowę komendy w OleśnicyAutor komentarza: JurasTreść komentarza: W szwecji policja jest super. Kolorowa i bezbarwna! Zna się na wszystkim , leczy kotki i pieski. Świadkowie za to zawsze stadami zgłaszają gwałty, wybuchy, strzelaniny i handel natkotykami. A i napady też.Data dodania komentarza: 27.11.2024, 06:01Źródło komentarza: Nie żyje była nauczycielka, potrącona na SinapiusaAutor komentarza: JikośTreść komentarza: @dr NO. Nie widzisz ze on szydzi z niejakiego kowalskiego - wielbiciela Szwecji . Wielbiciela Szwecji pod każdą postacią dodam. Szwecja super a Olesnica be i fuj. Nie widzisz tej kpiny i szyderstwa dr No? Naprawdę?Data dodania komentarza: 27.11.2024, 05:59Źródło komentarza: Strażacka wierchuszka wizytowała rozbudowę komendy w OleśnicyAutor komentarza: Dr NoTreść komentarza: @koko, @kojot i inne twoje odmiany. Ustaliliśmy na tym portalu , że jesteś i idiotą i debilem. Czyli 2w1.Data dodania komentarza: 27.11.2024, 01:55Źródło komentarza: Strażacka wierchuszka wizytowała rozbudowę komendy w OleśnicyAutor komentarza: zw-kowalskiTreść komentarza: Będąc w Oleśnicy i czekając na autobus 504 słyszałem relację świadków. Widzieli a poprzez podejście policji nie chcą się angażować w roli świadków.Data dodania komentarza: 27.11.2024, 00:51Źródło komentarza: Nie żyje była nauczycielka, potrącona na Sinapiusa
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Redakcja Oleśnica24.com

Olpress s.c. 56-400 Oleśnica, ul. Młynarska 4B - zobacz szczegóły

Redaktor naczelny: Krzysztof Dziedzic