W Oleśnicy kończy Szkołę Podstawową nr 3, a potem Technikum Kolejowe. Tak, była kiedyś taka szkoła - mieściła się na ulicy Dostojewskiego (dzisiaj ks Sudoła), obok boiska piłkarskiego, niedaleko Krzywoustego. W tzw. barakach był m.in. i dom kultury ZNTK, i różnych szczebli szkoły kolejowe.
W technikum zdał maturę. A skoro chodził do szkoły kolejowej, no to musiał grać w piłkę. Wszak było to "młodzieżowe" zaplecze Kolejowego Klubu Sportowego Pogoń Oleśnica, w którym sekcja piłkarska była oczkiem w głowie. A że grał dobrze, więc trafił do seniorów Pogoni. Wtedy drużynę tworzyli m.in. Tadeusz Honcel, Wiesław Krasinkiewicz, Zbigniew Kucharek, Krzysztof Wiśniewski, Zbigniew Knysak, Bogdan Szymczyk.
Jacek Kmiecik występował na stoperze (dzisiaj określany jako środkowy obrońca). - Wtedy oprócz piłki nic nie widziałem - śmieje się nasz rozmówca. - Ja grałem na obronie, ale konkurencja była tak duża, koledzy starsi o 2 - 3 lat i sporo siedziałem na ławce. Graliśmy w III lidze, czyli wedle dzisiejszych kryteriów - w II lidze. A kiedy zdałem maturę, to trzeba było pomyśleć, co dalej - albo piłka, albo dalej nauka? - wspomina.
- Wpadłem wtedy na fantastyczny, jak mi się zdawało, pomysł - idę do szkoły oficerskiej na kierunek wychowanie fizyczne, do Wrocławia. Będę miał i zawód, i dalej grał w piłkę. Zgłosiłem, rozmawiałem z jakimś pułkownikiem, a ten zrobił wielkie oczy i mówi: "Proszę pana, już od 5 lat nie ma u nas kierunku WF". Speszyłem się strasznie, ale on wtedy zaproponował mi zdawanie na kierunek rozpoznawczy. "Będzie pan miał skoki spadochronowe, jazdę konna, jazdę na nartach, prawie jak na AWF-ie" - zachęcał. No i tak poszło...
Ze Zmechu, przez Bieszczady, do GROM-u
- Kiedy skończyłem Wyższą Szkołę Oficerską Wojsk Zmechanizowanych, czyli popularny Zmech, przyjechali do nas tzw. kupcy. Mówią, że coś się tworzy w Polsce nowego. Nie chcieli absolutnie powiedzieć, o co chodzi. Mówili tylko, że dla wybrańców to może być przygoda życia. Dwa dni "męczy" nas psycholog, głównie było to rozwiązywanie testów. Poszło mi dobrze i zostałem zaproszony do Warszawy. A tu słyszę, że czeka mnie jeszcze kolejna selekcja. W... Bieszczadach.
Pojechaliśmy w Bieszczady. Tam chodziliśmy po górach, były różne testy fizyczne. Wystartowało około 100 osób, z pozytywnym wynikiem skończyło 15. I dopiero po selekcji dowiedziałem się, gdzie trafiłem. Trafiłem do jednostki antyterrorystycznej GROM, która dziedziczy tradycje Cichociemnych Spadochroniarzy Armii Krajowej. I tak się zaczęła moja przygoda z Gromem. Zacząłem pracę w 1991 roku, zaraz po szkole oficerskiej. Ale mimo to najpierw przeszedłem jeszcze szkolenie szturmowe, a później zrobiłem specjalizację - snajper. W Gromię karierę kończyłem jako szef oddziału szkolenia. To było w roku 2004.
Wtedy odszedłem z wojska i zacząłem współpracę z różnymi firmami ochroniarskimi. Jedna z nich firma zajmuje się ochroną wysoko postawionych osób, nie tylko z Polski - w niej mam zadania ochroniarskie. W innej firmie prowadzę jako instruktor strzelectwa bojowego zajęcia na strzelnicach - z policją, wojskiem i z ludźmi zewnątrz. Jeszcze z inną firmą współpracuję jako prowadzący szkolenie antyterrorystyczne, czyli jak się zachować podczas incydentów terrorystycznych - obojętnie, czy to jest centrum handlowe, czy metro, czy restauracja. Bywam też "wynajmowany" do szkoleń w bankach, uczę, jak się ma się zachować personel banku, gdyby doszło do napadu na placówkę.
Z prezydentem na rybach
- Andrzej Duda, po wyborze na prezydenta RP, już jako prezydent elekt, zrezygnował z ochrony Biura Ochrony Rządu. Dlaczego - nie wnikam. Mnie nie chodzi o sprawy polityczne - albo zlecenie danej pracy biorę, albo nie biorę. W tym przypadku właściwie w nocy zadzwonił znajomy i pyta, czy nie wszedłbym w ochronę. Pytanie od razu brzmi: Kogo? On mówi, że duża ochrona, na trzy samochody, około 10 osób, czyli wiadomo, że chodzi o kogoś bardzo ważnego.
Dopiero później powiedział mi, że o prezydenta elekta. Ochrona miała trwać 5 dni, ale potem przeciągnęła się i trwałą grubo ponad miesiąc. Jeździłem wtedy z prezydentem wszędzie - Warszawa, Wilanów, Kraków, Poznań, znowu Warszawa. No i jeszcze podczas jego ostatniego luźnego pobytu, ostatnich "chwil wolności", na rybach na Pojezierzu Drawskim. To były 3 - 4 dni. Wtedy miałem z prezydentem największy bezpośredni kontakt? Rozmawialiśmy wtedy luźno twarzą w twarz. Cały czas byłem wtedy w pracy, cały czas w ruchu, w trasie - opowiada oficer z Oleśnicy.
Jak wyglądała praca przy ochronie Dudy?
- Cóż, tak jak przy każdej innej ochronie VIP-a. Wychodzisz rano, bierzesz torbę, kilka koszul, spodnie do przebrania, broń, bo w takiej ochronie chodzisz z bronią, i nie wiesz, czy tego samego dnia wrócisz do domu, czy nie. Miałem kilka takich przypadków, że już był wieczór i myślałem, że za pół godziny będę w domu, a nagle zapada decyzja - jedziemy do Krakowa. I do domu wracasz za dwa, trzy dni. Ciężko coś zaplanować coś, takie życie... - mówi.
Kiedy Duda został zaprzysiężony, prywatna ochrona przekazała opiekę nad nim BOR-owi.
- Nie ukrywam, że później, za jakieś dwa miesiące, prezydent spotkał się z nami. Mieliśmy jakieś zajęcia na poligonie, zaprosiliśmy go i przyjechał - ujawnia.
Co w takiej pracy jest najtrudniejsze? Stres?
- Hm, wiesz, ja zawsze mówię, że to jest praca jak każda inna, niczym się nie różni od innego zawodu. Po prostu ją wykonujesz. Jeżeli się podejmujesz ochrony - to obojętnie, czy to jest prezydent Polski, czy gwiazda rocka - no to robisz to najlepiej, jak potrafisz. Nie bierzemy pod uwagę, kto to jest, z jakiego kraju, tylko robię swoje. Stres? Nie, nie myśli się o tym. Gdybym myślał, to wydaje mi się, że nie mógłbym zostać ochroniarzem. Jest skupiony wyłącznie na robocie. Dlatego ochroniarze, borowiki np. na uroczystościach kościelnych nigdy nie klękają, nawet jak jest podniesienie Najświętszego Sakramentu, tylko cały czas obserwują na stojąco. Bo ochrona cały czas jest w pracy. Nie na uroczystości kościelnej, tylko w pracy - tak mówi o kulisach swojej profesji.
Na Haiti wyskoczył gość z nożem
A właściwie dlaczego komandos z Gromu postawił pod odejściu z wojska na karierę ochroniarza?
- Z ochroną miałem już do czynienia, kiedy byłem w Gromie na misji na Haiti. Wtedy zajmowaliśmy się ochroną ważnych osobistości ze Stanów Zjednoczonych i z ONZ. Prawie cały pobyt mój tam był związany z ochroną oficjeli i dyplomatów. To było moje pierwsze zderzenie z prawdziwą profesjonalną ochroną - wspomina Kmiecik.
Wtedy też przydarzył mu się jedyny incydent z napastnikiem. - Nie, nikt z bronią nie wyskoczył, ale podskoczył do przedstawiciela ONZ z ostrym narzędziem. Został błyskawicznie obezwładniony. Zadanie numer jeden - nic nie może stać się osobie, którą chronisz. Zadanie numer dwa - jak najszybciej z miejsca zagrożonego "zawijasz się" i ewakuujesz osobę chronioną - wyjaśnia.
Zdaniem absolwenta oleśnickiego Technikum w tej robocie najważniejsza jest "głowa, czyli silna psychika".
- Jak masz psychikę dobrą, mocna, to sprawność fizyczną można kształtować, udoskonalać. Jeśli z głową jest coś nie tak, to już jest ciężko. choć oczywiście sprawność fizyczna też się liczy. Ale borowik nie jest od tego - jak bramkarz na w lokalu - żeby się z kimś tam "przepychał:, ale od tego, że miał oczy i uszy otwarte dookoła swojej strefy, a gdyby się coś działo, żeby jak najszybciej reagował - słyszymy od oficera.
Oleśnica mnie ukształtowała
- W Oleśnicy mieszkałem do 1991 roku. Potem wyprowadziłem się do Warszawy. Kilka lat temu pożegnałem tatę, a mamę ściągnąłem do stolicy. Mieszka 2 kilometry koło mnie, mamy kontakt codziennie, tak że ma mnie |pod ręką". Nie ukrywam, że najfajniejsze chwile przeżyłem w Oleśnicy. To były najfajniejsze lata, najfajniejsi koledzy. Pamiętam, jak Juve [piłkarski pseudonim Tadeusza Honcla] zawsze mi powtarzał: "Jacek, piłka piłką, ale nie zapominaj o nauce". I to Oleśnica ukształtowała mnie tak, że dzięki temu jestem w tym miejscu, w którym jestem - mówi Jacek Kmiecik.
Napisz komentarz
Komentarze